Kolejny punkt w naszym planie to Stepancminda, wciąż dalej zwana przez wielu Kazbegi. Mała wioska na północy Gruzji, kilkanaście kilometrów od granicy z Rosją, tuż przy Gruzińskiej Drodze Wojennej, wśród gór Kaukazu z widokiem na Kazbek. To jedno z tych miejsc, na które czekałam najbardziej.
W miarę sprawnie zbieramy się z hostelu i idziemy na metro. Z Rustaveli musimy dotrzeć na dworzec Didube, gdzie planujemy złapać marszrutkę do Kazbegi.
Tak, Gruzini posiadają metro w stolicy. Posiada dwie linie, zostało wybudowane w latach 60-tych XX wieku i mam wrażenie, że od tego czasu nie było remontowane ;) Niestety unosi się w nim dość nieprzyjemny zapach, a wagony są dość stare i bardzo trzęsie w trakcie jazdy. Na szczęście jeden przejazd to 50 tetrisów (pół lari), więc bez problemu kupujemy impulsy na kartę magnetyczną (kaucja 2 lari). Po kilku przystankach wysiadamy i jesteśmy zgubieni – nie wiemy w którą stronę wyjść, znaki nic nam nie mówią. Chwilę się zastanawiamy i chyba naprawdę wyglądamy jak sierotki, bo podchodzi do nas pani 50+ i całkiem ładnym angielskim zaczyna z nami rozmowę i po chwili deklaruje, że nas zaprowadzi na dworzec. Mamy sporo szczęścia, bo udaje nam się sprawnie dojść na dworzec, a do tego pani sprawnie odgania wszystkich kierowców, prowadzi nas do marszrutki do Kazbegi, która zaraz odjeżdża i informuje, że mamy zapłacić po 10 lari od osoby i ani tetri więcej. Tym samym, po 5 minutach siedzimy dość wygodnie w busiku i czekamy na odjazd.
Tym razem w busie znów 1/3 to Polacy, co więcej, dwie osoby śpią w tym samym miejscu co my – Anano Guest House.
Kilkadziesiąt metrów od dworca, wpuszcza nas przemiła pani, z którą można się dogadać po angielsku. Śpimy w pokoju czteroosobowym, wiec na samej górze i mamy bajeczny widok na główną atrakcję miasteczka – Cminda Sameba, za którym widać Kazbek (choć przez chmury). Śniadanie kosztuje po 10 lari od osoby, ale postanawiamy skorzystać z tej oferty i bardzo dobrze, bo stół był zastawiony samymi pysznościami.
Po szybkim rozpakowaniu się wychodzimy do miasteczka na obiad. Trafiamy do restauracji przy hotelu Easy przy głównej ulicy (choć najpierw google maps wyprowadziło nas prawie poza wioskę). Na stole znowu królują chaczapuri oraz szaszłyki, a kiedy przynoszą ostanie danie – lobiani, czyli placek z nadzieniem z fasoli, my jesteśmy już najedzeni. Restauracja przyciąga sporo osób, dwóch panów stolik obok spotkamy kolejnego dnia na śniadaniu w pensjonacie ;)
Na szybko kupujemy wino na wieczór i ruszamy w drogę – chcemy wejść pod klasztor.
Klasztor, jak klasztor ;) Ja już sporo się naoglądałam podobnych budowli, jak i wnętrz z ikonami podczas wyjazdu do Albanii i Macedonii, ale widok gór dookoła naprawdę robi wrażenie. W końcu jesteśmy na ponad 2 tys. m.n.p.m.
Schodzimy w dół za drogowskazem na miasteczko, ostrym zejściem przecinając co chwilę drogę dla samochodów. Po drodze wpadamy na stado koni spokojnie pasących się na łące, a zaraz potem na swobodnie chodzące krowy. Na dole znajdujemy także piękną czarną Wołgę.
Chociaż kolejnego dnia mamy do pokonania ponad 250 km i chcemy to zrobić dwoma środkami transportu nie przejmujemy się tym za bardzo i w pokoju wyciągamy jeszcze jedno wino. I słusznie, bo kolejnego dnia znów się potwierdziło, że w Gruzji niektóre rzeczy same się rozwiązują.
Rety, jaka ta Gruzja piękna!!! Koniecznie muszę pojechać tam z małżonkiem :)
Koniecznie! Niesamowicie móc doświadczyć tego, jaki świat jest piękny :)
Świnie mnie rozbroiły :-DDD
Nas też :D "Tak se" luzem potem chodziły i zjadały co im tam się podobało.